Dawno mnie tutaj nie było, wiem. Minął ponad rok odkąd pisałam ostatni post, ale jak zawsze kiedy odwiedzam tę stronę czuję dziwne uczucie nostalgii. W końcu to o tej porze, 6 lat temu, leżąc sobie na plaży w Grecji pisałam mój pierwszy post. Jeżeli mnie znacie wiecie, że nie o tym chciałam wam dzisiaj mówić, nie zamierzam nikogo zanudzać przypadkowymi faktami z mojego jakże nawyraz egzaltowanego życia, ale myślę że pisząc to co piszę zrozumiecie bardziej o co mi chodzi. Jeżeli nie odwiedzałam tej strony przez ponad rok to miałam swój powód, a powodem jest to że nie widziałam konia na oczy od ponad sześciu miesięcy. I tak, jeżeli pamiętacie tą zakręconą mnie, która w stajni bywała prawie codziennie, to szybko zrozumiecie, że jest to pierwszy raz kiedy zrobiłam sobie tak dużą przerwę od jeździectwa. I tak, miałam wypadek. Uprzedzając wszystkie pytanie - żyję, chodzę, mam się dobrze. Z koniem podobnie.
Wiecie, to dosyć zabawne, bo myślałam że takie sytuacje nie zdażają się doświadczonym jeźdźcom. Powiecie pewnie, że to głupie myślenie i będziecie mieli rację. Zawsze wiedziałam, że upadek może zdarzyć się każdemu, no ale co jak co nie przypuszczałam że zdarzy się mnie. Myślałam też że, in case if, uda mi się poradzić, że nie będzie aż tak źle, że jeżdżąc tyle lat umiem chociażby zatrzymać galopującego konia. Myślałam też, że ostatni raz w siodle nie zakończy się eskortem karetki do szpitalenego oddziału przypadków nagłych. Cóż, myliłam się.
Żeby nie wchodzić w szczegóły, powiem wam krótko. Byłam na pięcioletnim wałachu z którym pracowałam już od paru miesięcy. Byłam jedyną osobą, która go dosiadała, koń miał w przeszłości parę wybryków, ale w końcu jest jeszcze młodziutki więc było to całkiem normalne. Owego dnia, a było to na początku wiosny, pracowaliśmy na kołach w galopie i byłam z niego naprawdę zadowolona. Wreszcie udało mi się go rozluźnić i udało nam się zaangażować zad bez przypadkowego przechodzenia do kłusa. A potem coś się stało. Może to sąsiad uruchomił kosiarkę, może ktoś zaczął roboty w stajni - nie pamiętam. Wiem tylko, że ze spokojnego galopu którym poruszaliśmy się na kole, koń wszedł w najszybszy chód jakim kiedykolwiek się poruszyłam i w tamtym momencie utraciłam całą kontrolę. To bardzo dziwne uczucie, jeździć tyle lat i wiedzieć tak dużo, a móc zrobić tak mało.
Nie spadłam, udało mi się utrzymać na jego grzbiecie. Koń jednak nie tylko nie zwalniał a przyspieszał, poruszał się we wszytskich kierunkach, a że plac był bardzo duży i niezbyt dobrze zabezpieczony, od początku wiedziałam że nie skończy to się dobrze. Ostatecznie wałachowi udało się ze mną na grzbiecie opuścić maneż. Nie zostało mi nic innego jak zeskoczyć. Czy była to dobra decyzja - nie mnie oceniać, w tamtej chwili zadział instynkt przetrwania. Czego nie przewidziałam to tego, że podczas mojego upadku koń zdecyduje się mnie kopnąć. To co najbardziej pamiętam to wlaśnie tą decyzję żeby zeskoczyć, potem lecące w moją stronę kopyto i ból w brzuchu jakiego nigdy jeszcze nie czułam. Potem wiadomo - karetka, szpital, dwa tygodnie bez możliwości poruszania się i wreszcie wszystko powoli wróciło do normy.
Lekarz powiedział mi że miesiąc po wyjściu ze szpitala mogę spokojnie wrócić do koni i taki też był mój plan. Było to sześć miesięcy temu, a ja nadal nie wróciłam.
Myślę, że nigdy nie utożsamiałam się z osobami, które boją się wrócić po upadku tak dobrze, jak utożsamiam się teraz. Upadki są różne. Są takie, że wstaniesz chwilę potem, otrzepiesz się i jedziesz dalej. Są takie, że trafisz do szpitala, ale po paru dniach wszystko trafi do normy. Są też takie, które uczynią cię kaleką na całe życie. I niezależnie czy to co cię spokotkało jest poważne czy nie, gdzieś z tyłu głowy jest ta myśl, że mogło być gorzej. Jest to uczucie, że miało się szczęście, że teoretycznie można było tego nie przeżyć.
Dlatego też nadal nie byłam w stajni. Bo przeżywanie w mojej głowie, raz za razem, tych paru sekund przed wypadkiem, nadal jest zbyt emocjonalne. W pewnym momencie podjęłam nawet decyzję, że nie wrócę do koni nigdy. Ale tego też nie potrafię.
Moja młodsza siostra, lat 15, zaczęła właśnie jeździć. Jak dzwonię do niej zawsze opowiada mi o tym jak to nauczyła się kłusować, jak to miała swój pierwszy galop. Zadaje mi pełno pytań, a ja zawsze z chęcią opowiadam wszystko co tylko chce wiedzieć, ale im dłużej z nią rozmawiam tym bardziej czuję w sobie ukłucie zazdrości, że ja też bym tak chciała - jeździć konno. Podobnie jak otwieram social media. Albo słyszę ludzi rozmawiających o jeździectwie. Konie były moją pasją przez lata, a bez nich czuję się jak bez części mnie.
Dlatego też postanowiłam wrócić. Dać temu wszystkiemu jeszcze jedną szansę. Czy uda mi się? Nie jestem pewna. I nie myślę o tym jak o porażce. Jeździectwo to sport ryzykowny i jeżdżąc musimy zdawać sobie z tego sprawę. To zupełnie okej żeby czuć strach, a decyzja by przestać jeździć, mimo ogromnej miłości do koni, nie czyni cię w żadnym stopniu kimś słabszym. Każdy z nas musi podjąć tą decyzję dla siebie, nie ma gorszej lub lepszej.
Dlatego jeśli zadacie mi pytanie jak wrócić po upadku do jeździectwa, odpowiem Wam że nie wiem. Że trzeba robić to co czuje się, że jest najlepszą opcją i dać sobie tyle czasu, ile się potrzebuje. Niektórzy wrócą następnego dnia, inni będą wracać latami. Myślę, że nie ma sensu ani się zmuszać, ani porównywać, a przede wszystkim siebie oceniać.
Wypadki w jeździectwie to temat trudny i delikatny, czasami da się ich uniknąć, czasami nic nie da się zrobić. Są ogromną częścią naszego sportu, z której musimy sobie zdawać sprawę. Lepiej jeżeli strach nas nie paraliżuje, ale jeżeli paraliżuje to to też jest okej. I chyba jednym wyjściem jest czas i cierpliwość. Zajęło mi sześć miesięcy by dojrzeć do decyzji by spróbować jeszcze raz, by w pewnym sensie wybaczyć sobie ("bo gdybym była lepszym jeźdźcem to to by się nie stało, bo mogłam inaczej"). I oto jestem, kupując pastę do wyczyszczenia oficerek; czynności którą ostatnio robiłam rano przed wypadkiem. Dzwoniąc do właściciela stajni i prosząc by pozwolił mi wsiąść na najbardziej spokojnego konia-profesora, nie będąc nawet pewna czy zrobię cokolwiek poza lonżą w stępię.
Ale to co najpiękniejsze to to, że po tych wszystkich miesiącach nie tyle czuję frustrację, co ekscytację. Ta pięcioletnia dziewczynka w środku mnie cieszy się jak głupia po wreszcie pogłaszcze konia, bo wreszcie na niego wsiądzie. I to chyba dla tego uczucia niemalże dziecięcego szczęścia to wszystko to jest warte.
Mając ogromną nadzieję, że nie musicie utożsamiać się z tym postem ślę wam pełno buziaków,
Malwina