W ostatnim czasie miałam przyjemność obserwowania treningu pewnej małej dziewczynki. Nie była to dzisięciolatka, jakich w stajni pełno, lecz drobne dziecko, któremu nie dałabym więcej niż sześć lat. Ze zdziwieniem muszę przyznać, że dziewczynka radziła sobie w siodle lepiej niż niejeden koniarz z paroletnim stażem.
Patrząc na nią, miało się ochotę zapytać: "dziecko, jak Ty to robisz?". Bo trzeba wiedzieć, że nie posiadała ona ani dobrego konia, ani dobrego trenera, a jej treningi ograniczały się do sobotnich 45 minut na białym kucyku. Jej pozycja w siodle pozostawiała wiele do życzenia, a trener wraz ze swoim klasycznym: "pięta w dół" miałby spore pole do popisu. A jednak, co tu gadać, każdy koń na jakiego mała siadała się jej słuchał. Po prostu. Nie po dziesięciu minutach i nie po litaniach płaczu i zgrzytania zębami, jak to bardzo czesto w szkółkach bywa.
W momencie, gdy poświęcałam jej osobie chwilę uwagi, stereotypowy biały kucyk (który skądinąd nie był wcale biały), którego dosiadała, postanowił zrobić jej małą niespodziankę w postaci wierzgnięcia.
Gdy zobaczyłam sylwetkę 6-letniego dzieciaka leżącą płasko na ziemi (nawet najlepsi przed upadkiem uchronić się czasem nie mogą), przygotowana byłam na wszystko, ale na pewno nie na to, co zobaczyłam.
Dziewczynka momentalnie wstała, poprawiła wystające spod kasku loczki, po czym bezpardonowo podeszła do rozjuszonego zwierzęcia. Nie przejmując się jego brykaniem i ignorując ostrzeżenie trenerki, chwyciła go za wodze. Krótkim "oj, oj, oj" załatwiła sprawę i zanim ktokolwiek coś powiedział, już miała pierwszą stopę w strzemieniu. Na pytania: czy jest pewna, że chce dalej jeździć, z rozbrajającą szczerością oraz autentycznym zdziwnieniem odparła: "a czemu by nie?".
Powiedziała, że chce zagalopować. Nikt nie miał nic do gadania. Ani trenerka, ani rodzice, ani Bogu ducha winny koń. Dając łydkę, wcale nie mocną, powiedziała dobitnie: "teraz galopujemy". No i cóż biedny kucyk miał zrobić? Zagalopował.
Malwina