Moi kochani,
minął nasz kolejny, drugi już, wspólny rok, a ja nadal nie wiem jak: jak to się stało, że zaczęłam pisać, że robiłam to przez ostatnie dwa lata i - co najgorsze (a może po prostu najdziwniejsze) - robię to nadal.
Nie będę mówić, że było cukierkowo, bo było cholernie ciężko, głównie to myślałam żeby z tym wszystkim skończyć, ale w przerwach dostawałam od Was te wszystkie cudowne maile i wiadomości, którymi motywowaliście mnie do dalszej pracy, a uwierzcie mi, że dla takich chwil warto żyć i warto blogować.
Było mi ciężko, mówię tu o życiu poza blogowym, które dawało w kość ile tylko razy chciałam usiąść do komputera i coś dla Was napisać. Czasami było źle, kiedy indziej gorzej, ale głównie to chyba byłam strasznie zmęczona.
Wena najwyraźniej zapomniała gdzie mieszkam, ja siłą rzeczy musiałam nauczyć się pisać bez niej, a możecie mi uwierzyć, że przypomina to dryfowanie pod prąd bardzo rwącej rzeki.
Jednak jak widać, da się. Piszę ten post mimo, że strasznie mi się nie chciało, że fryzjerka tak mi zrobiła włosy, że trochę to boję się wyjść z domu, a trochę to chce mi się płakać. Nie jest łatwo.
Ale to chyba o tym jest mój blog. O tym, że nie jestem idealnym jeźdźcem, blogerem, człowiekiem. I może jak ktoś tu zajrzy - zobaczy te moje wszystkie niespełnione obietnice, błędy językowe i gramatyczne - to pomyśli sobie nieśmiało: "może i nie jest ze mną najgorzej". Szczerze? Mam wielką nadzieję, że tak będzie.
Malwina