czwartek, 18 stycznia 2018

Moje życie za granicą... z końmi


Nie wiedziałam, mówiąc zupełnie szczerze, że post dotyczący jeździectwa za granicą będzie cieszył się takim zainteresowaniem. Statystyki idą w górę, a moja skrzynka pęka od maili, w których zadajecie mi pytanie dotyczące... mnie. Nadal nie umiem się otrząsnąć, nie wiedziałam że temat tak Was zainteresuje, bo dla mnie samej życie za granicą jest czymś tak normalnym jak oddychanie. Skoro jedak nalegacie, chcąc wiedzieć kim jest ta tajemnicza Malwina L, proszę bardzo ;). 

Zanim wyjechałam za granicę, wiodłam zwyczajne życie w malutkim mieście niedaleko Katowic. O przeprowadzce zadecydował mój tata (byłam niepełnotelnia), który jako informatyk wygrał konkurs organizowany przez jedną z instytucji, która szukała ludzi potrafiących tworzyć programy do bankowości. Do Niemiec wyjechał w maju, a ja z moją mamą i siostrą zostałyśmy na parę miesięcy same w Polsce. Wedle pierwotnego planu, tata miał spędzić dwa lata pracując w instytucji, a potem wrócić do nas do Polski. Ostatecznie jednak z Polski wyjechaliśmy całą rodziną, a ja we wrześniu stanęłam przed klasą której nie tylko nie znałam, ale też zupełnie nie rozumiałam. 

Nie wiecie i nie możecie nawet przypuszczać ile łez wylałam, kiedy dowiedziałam się o tym, że opuszczę moich przyjaciół. Czułam się tak jakby cały mój świat sie zawalił, wszystko nagle straciło sens. Zabrałam się za odliczanie czasu do matury, po której miałam wrócić do ukochanej Polski. Odliczałam tak dosyć długo, wszakże wszyscy wiedzą, jakie są nastolatki. 


Nie chodziłam do niemieckiej szkoły, tylko do takiej międzynarodowej. Nauczyciele próbowali mi wbić do głowy języki - począwszy od angielskiego, na francuskim kończąc, ale nigdy nie szło mi w tym najlepiej. Z czasem poznałam nowe koleżanki, które mówiły właśnie po francusku i dzięki nim osiągnęłam to, czego żaden nauczyciel nie potrafił mi wbić do głowy - zaczęłam mówić w języku obcym. O Angielskim, którego skądinąd uczyłam się już trochę i Niemieckim nie chciałam nawet słyszeć (byłam uparta, wiem). 

Życie potrafi jednak powiedzieć Ci co innego, kiedy jesteś zmuszona uczyć się w języku, którego ledwo rozumiesz. Także  siłą rzeczy poznałam również Angielski. Niemieckiego w szkole nie uczyłam się, bo (o dziwo) nie był obowiązkowy, a ja po pierwsze nieznosiłam języków, a po drugie nie robiłam rzeczy nieobowiązkowych (chyba, że dotyczyły one fizyki. Inna bajka). Niemiecki poznałam więc dopiero w stajni, ale o tym zaraz...

Zanim zaczęłam mieszkać za granicą, już miałam styczność z końmi. Nie byłam dobrym jeźdźcem, ale pewne podstawowe podstawy już miałam i z nimi właśnie trafiłam do niemieckiej stajni. O swojej jeździeckiej przygodzie pisałam już w formie postu  w okolicach sierpnia-września, więc tych których temat ciekawi, odsyłam tutaj


W stajni nie układało się najlepiej, ponieważ o ile w szkole nie mieliśmy żadnych ojczystych mieszkańców kraju, o tyle w stajni było ich pełno. A jako, że ja ze swoim francusko-angielsko-polskim nie miałam za dużego pola do popisu, żadnych koleżanek w stajni nie miałam. Nawet małe dzieci, ośmio-dziesięcio latki, które zaczynały przygodę na lonży, patrzyły się na mnie jak na przybysza z kosmosu. 

Nawet jeżeli przeszkadzało mi to, nie zapadło to głęboko w moją pamięć. Na brak koleżanek nigdy nie narzekałam, a do stajni przychodziło się nie po to, żeby poplotkować, ale czegoś nauczyć. 

Jak teraz o tym myślę, wydaje mi się, że to dzięki temu tyle wiem o koniach. Dużo czasu spędzałam z nimi sama na sam, dzięki czemu dobrze poznałam ich psychikę. Teraz wśród zwierząt czuję się tak dobrze jak wśród ludzi, a w stajni jestem kimś, kto raczej zna się na rzeczy. 

Co to wszystko ma wspólnego z językiem niemieckim? Otóż kiedy po paru latach zdecydowałam się na starty na zawodach (zdaje się, że już o nich wiele razy pisałam), okazało się że muszę umieć niemiecki, ponieważ tylko w tym języku mogę dogadać się z sędziami.  

Jeżeli chodzi o początkowe starty, przejazd wygląda zupełnie inaczej niż w Polsce. Mianowicie zamiast uczyć się całego programu na pamieć, jeździec nie zna go wcale, a wykonuje to co sędzia mówi do niego przez megafon. Poza tym, wszystko inne toczy się zupełnie normalnie (czterech sędziów ocenia itp. itd.)


Wymaga to całkiem niezłego posługiwanie się niemieckim, czego mi w owym czasie dość mocno brakowało. Do dziś niektóre przejazdy zostaną w mojej pamięci do końca życia. Jak ten jeden, w którym po raz pierwszy stanęłam na podium:

Z moją trenerką przećwiczyłyśmy wszystkie nazwy figur - koło, zmiana nogi, wolta i czułam się naprawdę pewnie, wiedząc że wreszcie coś umiem. Gdy nadszedł czas zawodów, grzecznie wyjechałam przed sedziów i zaczęłam wykonywać wszystkie polecenia. W pewnym momencie z megafonu wyleciało uprzejme: dur die ecke kehrt wechseln, bite, które mówiąc zupełnie szczerze, na tych zawodach usłyszałam po raz pierwszy. Ja zbladłam (choć i tak byłam już bardzo blada), kibicujący mi spojrzeli na mnie ze strachem (choć i tak patrzyli na mnie ze strachem), a moja trenerka wykrzyknęła "shise", którego tłumaczyć Wam chyba nie muszę. 

Ja jednak, zaskakując nie tylko trenerkę, widownię, ale też siebie przede wszystkim, dostałam krótkotrwałego przebłysku inteligencji i wykonałam owo tajemnicze "ecke kehrt", które okazało się być niczym innym jak zmianą nogi poprzez narożnik. Przypominam, że po niemiecku nie mówiłam. 

Gdy zakończyłam przejazd, dostałam notę i trzecie miejsce (chyba było trzecie, wiem że mi dobrze poszło), jeden z sędziów podszedł  do mnie żeby mi pogratulować. Na jego przydługie "blabla", które towarzyszło wręczaniu flosa, zareagowałam dobitnym "jawohl", jedynym co umiem po niemiecku. Zdaje się, że zadał mi parę pytań, ale ja odpowiedziałam mu coś w stylu "kein nicht spreche", na co on spojrzał na mnie jak na chorą psychicznie i odszedł. 

Teraz po niemiecku mówię trochę więcej, ale nadal mój poziom jest bardzo niski, zbyt niski żeby porozmawiać chociażby o pogodzie. Może trochę przesadzam, ale... wiecie, o co mi chodzi. 

Żałuję, że nie mówię dobrze w języku oficjalnym kraju, w którym mieszkam, ale raczej nie będzie mi dane się go nauczyć. Nie zamierzam mieszkać w Niemczech do końca życia, chociaż nie zamierzam wracać też do Polski. 


Nie wiem, kiedy nastąpił moment, w którym zdałam sobie sprawę, że nie zamierzam studiować w Polsce. Na początku było to oczywsite, z czasem jednak doszłam do wniosku, że za granicą też jest bardzo fajnie, a nadrobić materiału w języku ojczystym już się nie będzie dało. Skończyłam jak skończyłam. 

Jestem w tym głupim wieku, w którym studia już są wybrane, a jednocześnie brakuje przekonania, że to "to". Tak, jestem młoda. Nie mam jeszcze nawet 25 lat. 

Myślę o tym, żeby po studiach przeprowadzić się do Szwajcarii i na uniwersytecie genewskim robić doktorat z fizyki cząstek elementarnych, ale mam pewne obiekcje. Nie wiem, czy napiszę magisterkę, to po pierwsze. Nie wiem czy mi się będzie podobało, to po drugie. No i czy mnie przyjmą. 

Ale nie chcę narzekać, nie po to jest ten blog. Mam całą przyszłość przed sobą i całą masę marzeń. Chciałabym mieć doktorat z fizyki, własnego konia, pojechać na ogólnokrajowe zawody w dresażu, a także zrobić coś dobrego dla innych. Coraz częściej myślę o zagranicznym wolontariacie, ale na razie to są mrzonki. 


To tyle, jeżeli chodzi o mnie. Jestem pewna, że dałoby się napisać dużo więcej, ale musicie wiedzieć, że opowiadanie o sobie jest niezwykle trudne. Zawrzeć każdy element swojej osoby w jednym wpisie - niemożliwe. 

Od następnego postu powracam do pisania porad sensu stricte, bo czuję się jakbym trochę zaniedbywała ten temat...

Ściskam!
Malwina
Copyright © 2014 JAK LEPIEJ JEŹDZIĆ KONNO? , Blogger
Wypasiony Katalog Stron