Myślałam, że następny wpis pojawi się dopiero po całej tej Świątecznej atmosferze, jednak (jak widać) zadecydowałam inaczej. Nie mam zwyczaju wstawiać postów z dnia na dzień, no ale kurczę... zawsze można zrobić wyjątek.
Ten post jest totalnie spontaniczny, napisany między pieczeniem pierniczków, a ozdabieniem choinki, więc jeżeli poszukujecie merytorycznej wiedzy, to wiedzcie, gdzie macie jej szukać (wczorajszy post).
Ostatnio wiele razy prowadziłam rozmowy na temat zbliżających się Świąt, ot na pozór zwykły, niewinny temat. Niewinny? A jednak nie. Bo okazuje się, że ludzie nie tylko Świąt nie lubią, ale wręcz uważają je za zło konieczne. "No bo ja to do pracy bym wolała, niż to całe przydługie zamieszanie" rzucone w pośpiechyu, między jednym zdaniem a drugim, potrafi zdmuchnąć iskierkę radości w moim sercu.
Bo musicie wiedzieć, że ja Święta po prostu kocham. Należę do tego wkurzającego typu ludzi, którzy kolendy śpiewają już od Wielkiejnocy, a Wielki Post zaczynają w styczniu.
Mam wrażenie, że ludzie (niektórzy) nie umieją już niczego Świętować. I nie mówię tu o Bożym Narodzeniu, ale o zwykłej radości z życia.
Nie umieją "świętować" pięknego popołudnia, miłej rozmowy czy udanego treningu. Życie jest trudne, mówią. To prawda. Trudne jest zawsze, ale to od nas zależy, czy nie stanie się również piękne.
I tu pojawia się kolejny problem, bo my jako gatunek ludzki nie umiemy już dostrzegać piękna. Pesymizm wrodzony, marudzenie dziedziczne i inne pseudo-naukowe bzdury.
Nie da się nauczyć dostrzegać małych, pięknych drobiazgów lepiej niż samemu dając innym piękno.
Uśmiech, miłe słowo, zwykłe "dzień dobry" do nieznajomego - czy kogoś na to jeszcze stać? Nie można zmienić świata, ale można sprawić by zmienił się (choćby na chwilkę) dla jednej osoby. Czy już samo to nie jest piękne?
To dzięki nam życie może okazać się piękniejsze. Nie sąsiadka, kolega, chłopak, nauczyciel, szef może zmienić coś, ale Ty. Ty, który czytasz ten post.
Dzisiaj, w tej pięknej Świątecznej atmosferze piszę do Was z głębi mojego serducha, więc może trochę bardziej szczerze niż bym chciała. Trudno.
Kiedy byłam nastolatką, codziennie wracałam do domu tym samym autobusem, siadałam na tym samym miejscu i patrzyłam się w to samo szare okno. Obok mnie codziennie siadała zawsze ta sama dziewczyna, zawsze tak samo milczała i zawsze tak samo smutnym wzrokiem patrzyła w przestrzeń. Jeździłyśmy obok siebie przez prawie rok, nie odzywają się do siebie ani słowem. Zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać w wyniku zupełnie przypadkowej sytuacji, a mianowicie gdy pewien chłopak zaczął parodiować mój sposób jedzenia bułki, obie jednocześnie dostałyśmy niepohamowanego ataku śmiechu.
Wiecie jakie są nastolatki (wszyscy wiemy), więc możecie przypuszczać jak długo nasz atak śmiechu trwał. Po tym zdarzeniu nie mogłyśmy udawać już, że się nie znamy. Przez następne parę lat wracałyśmy razem do domu, ale to nie jest finał tej historii. Po paru latach nasza autobusowa znajomość bezpowrotnie się urwała. Zofia miała przeprowadzić się do innego miasta, a więc i nastał koniec wspólnej jazdy. Wtedy jednak, podczas ostatniej wspólnej podróży, usłyszałam od niej coś, co podziałało na mnie jak mokra szmata trafiona prosto w twarz. Okazało się, że moja koleżanka była prześladowana w swojej klasie, jej nadgarstki były pokryte bliznami od żyletki, a ja byłam jedyną osobą, która w tym trudnym czasie się do niej odzywała.
Dlatego właśnie odzywam się do każdego napotkanego człowieka, pomagam każdemu kto mnie tylko o pomoc poprosi, a przede wszystkim uśmiecham się ile tylko się da. Wychodzi mi to? Nie zawsze. Ale mam nadzieję, mam cholernie mocną nadzieję, że w ciągu swojego życia uszczęśliwie choćby jeszcze jedną osobę.
Nie trzeba być psychologiem by pomagać. Stawiam przed Tobą, czytelniku, wyzwanie. Dasz radę wywołać na czyjejś twarzy uśmiech?
Z tym pytaniem zostawiam Cię aż do następnego wpisu. Wesołych Świąt!
(ten post naprawdę miał być krótki)
Malwina